Dlaczego mózg wariuje podczas przeglądania internetu
Jerzy Bralczyk jest żoną od ponad 40 lat. Kwiatowe wzory nadadzą elegancji i stylu twojemu domowi. A dziś wszyscy szykują się na Black Friday, choć języku polskim wielkie litery w tej frazie nie mają uzasadnienia.
To tylko kilka przykładów błędów gramatycznych, ortograficznych i tych wynikających ze zwykłej niedbałości, znalezionych w internecie. W treściach, których autorami – przynajmniej teoretycznie – są osoby zawodowo zajmujące się pisaniem.
Internet to przestrzeń demokratyczna: publikować w nim może każdy, kto ma do niego dostęp. Dotyczy to przede wszystkim serwisów społecznościowych i forów, na których głos zabierają bardzo różne osoby – także te, które są z ortografią, gramatyką i stylistką na bakier. Podczas lektury ich postów, wpisów i komentarzy mózgi tych, którzy poprawnie posługują się językiem, zazwyczaj wyłapują błędy.
Im jednak częściej oczy widzą „mimo, że” (zbędny przecinek), „toteż” jako równoważnik „to również”, „ na codzień” zamiast „na co dzień” i inne tego typu kwiatki, tym większy zamęt powstaje w głowie. I okazuje się, że sami zaczynamy popełniać proste błędy albo zastanawiać się nad słowami lub konstrukcjami, które do tej pory pisaliśmy poprawnie – bez namysłu.
Moja polonistka w szkole podstawowej wielokrotnie mówiła, że nauce ortografii, gramatyki i poprawności stylistycznej najlepiej służy czytanie. Mózg bowiem zapamiętuje właściwy wygląd słów i fraz, łączenie ich w poprawne i czytelne konstrukcje. I to się sprawdzało: czytanie książek polskich i zagranicznych autorów (w dobrym tłumaczeniu i po drobiazgowej korekcie), gazet i czasopism – których redakcje nie oszczędzały na redaktorach i korektorach – ułatwiało nabywanie językowych kompetencji.
Dzisiaj czytanie może być dla posiadanych już umiejętności szkodliwe. Tytuły walczące o przetrwanie na kurczącym się rynku prasy oszczędzają na pensjach, więc na szpaltach jest coraz więcej błędów. To samo dotyczy wielu wydawnictw książkowych – nie mówiąc o self-publishingu, czyli publikowaniu swoich prac we własnym zakresie: przedsięwzięcie takie jest kosztowne i obarczone ryzykiem, toteż samopublikowanie często obywa się bez inwestycji w drugie i trzecie oko, by sprawdzić poprawność tekstu.
No a internet… Dostęp do jakościowych treści jest coraz częściej płatny, na co dzień natykamy się na materiały tworzone przez „kreatorów kontentu”, a nie dziennikarzy oraz przez osoby, które więcej piszą niż czytają albo czytają tylko to, co piszą im podobni.
Kiedy więc nasz mózg zaczyna wariować i podpowiadać pisownię z „bykami” lub frazy dziwolągi, najlepiej jest zrobić sobie internetowy detoks. I poczytać książki lub czasopisma z czasów, gdy nad ich treścią pochylali się profesjonaliści.