Coachka, prisonerka własnego minda, czyli o pasjonujących rozgoworach na fejsie

Znają ten ból autorzy stałych rubryk w czasopismach. Na przykład felietoniści, którzy co tydzień muszą zapełnić swój prostokąt tekstem ciekawym i błyskotliwym, a najlepiej rewelacyjnym, bo tego oczekuje redaktor, a następnie rzesza czytelników. Tymczasem deadline (albo bardziej swojsko: dedlajn, aczkolwiek autorzy słowników jeszcze tę wersję odradzają) się zbliża, a w głowie publicysty pustka, pomysłu brak. O czym by tu…

Wasz korektor ma więcej szczęścia. Przede wszystkim nie musi niczego wymyślać, bo nie tworzy abstrakcyjnych treści z głowy (czyli z niczego, jak mawiają niektórzy). Rozmaitych ciekawych spostrzeżeń ma codziennie bez liku. Kajet (a od parunastu lat raczej specjalny plik w Wordzie) z notatkami pęka w szwach. Niemal każda korygowana gazeta, książka, raport czy inna broszura, a nawet zwykła lektura powieści z biblioteki miejskiej to świeża dostawa błędów i spraw godnych skomentowania. Także internet z Facebookiem na czele dostarcza nieustannie ciekawego surowca. (Nie chciałem napisać: materiału, bo mi to słowo ostatnimi czasy strasznie obrzydło – rozmaici kulturalni mądrale, którzy z krawiectwem nie mają nic wspólnego, bez przerwy piszą i mówią o materiale! Muzycy mają już materiał na płytę, pisarze zbierają materiał na powieść, redaktorzy radiowi dopytują dziennikarzy o materiał na audycję, inni twórcy wszelkiej maści popisują się materiałem na projekt… Okropność!)

I proszę: właśnie dziś, teraz, gdym zamierzał zacząć pisanie tego odcinka bloga, pod hasłem „Polszczyzna mnie bije!” ujrzałem taki oto tekst, którym pragnę się z Państwem podzielić: Do pani która używa słowa Coachka. Nie bądź prisonerką własnego minda. Miało być światowo wyszło okropnie. Żałosne. Prawda, że piękne? Ileż pasjonujących tematów w jednym krótkim cytacie! A jakie rozbrajające poniżej komentarze! Proszę uprzejmie, nie jestem skąpcem ani egoistą, który sam weźmie i drugiemu nie da, przeczyta i nikomu nie pokaże. Kopiuję i wklejam hojnie, bez ingerencji, tylko z minimalną korektą. Komentarz 1: „Prisonerka własnego mainda”. Najgorszy zestaw słów tworzących zdanie, jakie kiedykolwiek słyszałam. Dramat. Komentarz 2: Prisonerka minda to sarkastyczna kontynuacja coachki. Mnie się coach nie podoba i coachka też nie. Chyba że czytać to coach i coachka, a nie kołcz i kołczka. Kołeczka.

I jeszcze kilka kolejnych opinii fejsbukowiczów:

Ale jak inaczej nazwać kobietę, która jest coachem?

Kołczini, ot co.

Kołaczka.

Kołczanczyni… a może kołczanna, jeśli jest niezamężna.

Srołczka. Feminatywy to zło najźlejsze.

Lekarka, nauczycielka, pielęgniarka, dyrektorka, kierowniczka, zawodniczka, sprzedawczyni, przewodniczka, biegaczka, lekkoatletka, posłanka, bileterka, konduktorka – no faktycznie, zło.

Te powyższe są w języku polskim od bardzo dawna i brzmią jak najbardziej w porządku. Problem w tym że od niedawna tworzy się językowe koszmarki typu kołczka, chirurżka czy wikinżka w imię poprawności politycznej. Sama jako biolog nie lubię być nazywana biolożką.

Koniec cytatów.

Proszę zauważyć, ileż tu kreatywności, a ile emocji! A na dodatek jeszcze jedno spostrzeżenie na marginesie: wiele osób komentujących posty na FB i w innych miejscach sieci nie ma za grosz poczucia humoru, każde zdanie traktuje niesamowicie poważnie, nawet sieriozno, bym powiedział. Tacy ludzie absolutnie nie są w stanie dostrzec ironii czy sarkazmu – o czym świadczy tutaj komentarz nr 1. Tymczasem  prisonerka własnego mainda to w tym kontekście istna perełka! Jestem nią zachwycony, a mam nadzieję, że i Państwo doceniają fantazję autora tego grepsu, jego artyzm. Jestem o tym wręcz przekonany, pisząc blog w tym miejscu głównie dla tłumaczy – z pewnością świetnie się znających na wielojęzycznych niuansach.

Ale chciałbym przy tej okazji zwrócić uwagę na coś zupełnie innego: na absurdalną manierę obecną coraz częściej w tzw. postępowych mediach. Chodzi mi o tworzenie za wszelką cenę żeńskich form od rzeczowników rodzaju męskiego. Takich jak tu wspomniana i słusznie wyśmiana coachka. Z jednej strony często bezkrytyczna akceptacja i „import” do polszczyzny słów całkowicie obcych, a z drugiej – chęć doklejania polskich końcówek „płciowych” – czego przecież nie ma w języku oryginału. Pseudonowoczesne podkreślanie płci żeńskiej, która „jest tak samo ważna jak męska i w żadnym wypadku, przenigdy nie wolno tego faktu pominąć”, to symptom jakiejś obłędnej współczesnej walki płci.

Niedawno w internetowym radiu, którego bardzo lubię słuchać, pewna znana dziennikarka zaprosiła do studia Krystynę Koftę i namiętnie ją tytułowała gościnią. Tak, bo pani Krystyna nie mogła być gościem, musiała być gościnią! Nie zdzierżyłem, wyłączyłem tym razem moje ulubione radio.

To temat rzeka, można by o tych sprawach napisać książkę. Ale nie mam w planach kariery pisarza. Wrócę więc do narzekania na psucie języka w imię żeńsko-męskiej wojenki w następnym odcinku tego bloga.